Czy matki to jakaś szczególna rasa? Gatunek? Osobliwość? Tak myślałam, mijając matki-satelity, matki wózkowe, pchające przed sobą zwrotny mniej lub bardziej wózek. Czy choć każde dziecko jest inne, są pewne wspólne doświadczenia macierzyństwa? Po lekturze wpisu gościnnego Ani zobaczysz, że tak. Ania to młoda mama, socjolożka i właścicielka Sokowirówki. Mnie opowiedziała o swoich obserwacjach na temat macierzyństwa. Zapraszam do lektury.
Myślę więc(ej) jestem… matką.
Na moim prywatnym liczniku wiosen niedawno wybiło 30 lat. Moja córka w święto dyni, pająków, nietoperzy i wszelkiego rodzaju zoombie skończyła rok.
Średni wiek rodzenia pierwszego dziecka w Polsce GUS oszacował na 29 rok życia kobiety. Idealnie wpisuje się więc w panujące trendy, albo może bardziej adekwatnie – statystyki. Zastanawiając się dłużej, może ujmę to jeszcze inaczej. Mój sposób myślenia o życiu, planowaniu rodziny jest dobrym odzwierciedleniem panujących w społeczeństwie nastrojów, czyli stanowi podwaliny poglądów, które podziela większość kobiet w moim wieku. Wniosek: o macierzyństwie myślę konwencjonalnie. Jestem typowa.
Tradycyjnie uważam, że każdy wiek ma swoje prawa, a wszystko w życiu musi mieć swój odpowiedni czas i miejsce. Stanowisko to jest wręcz kultowe i ostatnio oparłam na nim cały swój światopogląd. Mieszanina przeżyć, planów, marzeń, przemyśleń, splotów wydarzeń i naszego własnego rozumu powoduje, że rodzenie dzieci w wieku 29 lat, a nie 23 ma swój sens. Logikę tę, wynikającą z mniej lub bardziej przypadkowych epizodów życiowych nazywałam „cząstką 29”.
„Cząstka 29” to nic innego jak odpowiedni czas i miejsce dla wszelkiego rodzaju szaleństw, bez których nie dojrzałabym do macierzyństwa i wciąż szukałabym wymówek jak odsetek moich 30 – letnich znajomych. „Cząstka 29” to całe moje życie 20 – latki, złożone z różnorakich doświadczeń, które doprowadziły mnie szczęśliwie do punktu, w którym się dziś znajduję. To próby, „pierwsze razy”, testowanie swojego umysłu i ciała do granic możliwości i przyzwoitości. To egoizm, próżność własnego jestestwa i zaspokajanie hedonistycznych dążeń. Gdyby nie całe 9 lat mojego życia, podczas których mieszkając sama, studiując dziennie i pracując (a potem już tylko pracując) mogłam poznać samą siebie, wybawić się, wyszumieć, przejść przez wszystkie etapy mozolnego wkraczania w dorosłość, to pewnie idąc za przykładem części osób z mojego otoczenia twierdziłabym, że jeszcze nie czas na dziecko, jeszcze się w życiu nie wyszalałam, jeszcze muszę coś zwiedzić, coś załatwić, coś, coś i coś… I pewnie w dalszym ciągu tkwiłabym w mentalnej ułudzie wyśpiewanej przez Macieja Kossowskiego: „ja mam 20 lat, ty masz dwadzieścia lat, nie będzie nigdy więcej!” Oj będzie… I dobrze, bo w końcu gdyby nie było to nie zostałabym matką.
Zatem jestem matką. I co z tego wynika? 31 października 2014 roku, kiedy opadła adrenalina, przycichły potężne, dotąd nieznane mi emocje i gdzieś wyparowała (a szkoda) morfina, którą „częstowali” mnie po cesarskim cięciu, oprzytomniałam z kołatającą się w otchłani podświadomości myślą: „mam córkę”! Dotarło do mnie, że po raz pierwszy w życiu mogę się nazwać osobą odpowiedzialną. Nie twierdzę, że wcześniej nią nie byłam, ale co to była za odpowiedzialność! Za samego siebie? Za kota? Toż to marna namiastka odpowiedzialności, bo co to za sztuka zadbać o siebie czy zwierzę! Wyzwaniem jest dopiero troszczyć się o kogoś, kto bez ciebie nie mógłby istnieć. I w tamtym momencie właśnie poczułam prawdziwe istnienie odpowiedzialności. Nie twierdzę, że ludzie bez dzieci odpowiedzialnymi nie są, ale na pewno posiadanie potomstwa intensyfikuje stopień odczuwania tej emocji. Dopóki nie jesteś matką/ojcem po prostu nie masz za kogo być odpowiedzialnym, a to ważna życiowa zmiana.
Nie jedna zresztą, jeśli chodzi o ścieżkę macierzyństwa, na którą wkroczyłam pełną parą, trzymając w ręku kosę i dzielnie karczując wyrastające mi na drodze chaszcze. A okazało się, że jest ich sporo. Dotąd niedostrzegane, stały się poważnymi wyzwaniami logistycznymi, urosły do rangi przeszkód naprawdę utrudniających człowiekowi życie. Weźmy za przykład takie schody… Zdrowy, młody człowiek często nawet nie zdaje sobie sprawy z ich istnienia. Hop, siup, raz, dwa i jest na górze! A to były jakieś schody po drodze? A no były… to znaczy są… A ja stoję z załadowanym po brzegi wózkiem i patrzę na nie jak ciele na malowane wrota. Strome, śliskie, winda nie działa, a muszę przejść na drugą stronę kładki i (ba!) jeszcze zdążyć na autobus! Profilaktycznie nauczyłam się wychodzić 25 minut wcześniej zamiast te 10 minut wcześniej, co wychodziłam wcześniej… Jest sukces, tę barierę uważam za pokonaną.
W nierównej, ukrytej walce matek kontra reszta społeczeństwa nie umiem się jeszcze do końca odnaleźć. Nie rozumiem na przykład, dlaczego naprawdę mało kto jest w stanie przytrzymać drzwi w sklepie, kiedy próbuję dostać się tam z wózkiem czy pomóc, gdy wysiadając z autobusu, kółko wpada mi między pojazd, a krawężnik. Przecież to zwykłe ludzkie odruchy, a może wcale nie są to zwykłe odruchy? Może jednak to prawda, że wraz ze wzrostem anonimowości społecznej, życzliwość i wrażliwość na los drugiego człowieka ginie? Nie wspominam już nawet o przepuszczaniu matek w kolejce, bo w końcu jest równouprawnienie i każdy się gdzieś spieszy, ma trudno, korporacja go wyniszcza, w małżeństwie kryzys albo zaraz zamkną eko warzywniak gdzie mają jedyną w dzielnicy niepryskaną sałatę… W dzisiejszej rzeczywistości, mojej rzeczywistości, liczę się przecież tylko ja, ja i ja…
Wszechobecny egoizm, czyli kolejna cecha, która znika, kiedy stajesz się matką. To dopiero jest piękne! Oddać siebie, poświęcić całą swoją duszę, cały swój czas (nawet na siusiu, o zgrozo!) małej istocie, która na początku tylko je, śpi i wydala. Altruizm w czystej postaci. Albo hormony, jak kto woli. Tak potrafi tylko matka. Kto nią nie jest nie zrozumie. Co ciekawe, niektórzy socjologowie twierdzą ze altruizm to pewna forma samogratyfikacji. Mówiąc kolokwialnie, robimy dobrze komuś, żeby czuć się dobrze samemu. Idąc tym tropem gładko wnioskujemy, że altruizm wynika z egoizmu… Albo jak powiedział Fryderyk Nietzsche „altruizm jest egoizmem słabych”. Czyżby nie badali matek?
Początki macierzyństwa są naprawdę trudne. Jest ciężko. Nie dość, że człowiek nie śpi po nocach, (choć ogląda wschody słońca, co jest plusem) to jeszcze zewsząd oddziałują na niego dodatkowe emocje. Nagle zaczęłam odczuwać wszystko bardziej. Zwłaszcza cudze cierpienie. Zawsze byłam empatyczna i nie potrafiłam przejść obojętnie wobec dziejącej się ludzkiej czy też zwierzęcej krzywdy. Ale teraz to już stałam się hiperempatyczna, nadempatyczna czy może ujmijmy to prościej zafiksowana na współodczuwanie. Nie ważne czy to radość czy smutek. Reaguję skrajnie, najczęściej jednak potokiem wylewanych łez. Przejmuję się chorymi dziećmi, wpłacam darowizny, wspomagam potrzebujące matki, zapisałam się nawet do fundacji dawców szpiku. Otworzyłam się na ludzi, mimo że ludzie wcale nie są otwarci na matki. Ot, paradoks!
Kiedy myślę jak bardzo zmieniłam się od momentu, kiedy na świecie pojawiła się moja córka, do głowy przychodzi mi tylko jedna myśl. Dawno, dawno temu na pierwszych zajęciach z socjologii wykładająca pani doktor powiedziała, że studiowanie socjologii uwrażliwia człowieka na świat. Po skończeniu studiów będziemy zupełnie inaczej patrzeć na życie. Po latach muszę przyznać jej rację, ale uzupełnię to stwierdzenie jeszcze o jedno: macierzyństwo uwrażliwia jeszcze bardziej, szerzej otwiera oczy i… nie pozwala się wyspać. :)
Więcej o Ani i Sokowirówce znajdziecie na facebooku i na blogu.
Pingback: Matka omnibus. Biznesmatka - marilabo.pl()